Co czytają dzikie stwory
Kiedy mój synek nie miał jeszcze roku, napisałam do Krytyki Politycznej krótki tekst o lekturach najmłodszego dziecka, oparty w całości na doświadczeniach własnych. Kilka młodych stażem mam uznało ten artykuł za przydatny, wymienione w nim tytuły wciąż z przekonaniem rekomenduję na pierwsze lektury (do większości z nich można zresztą wracać – akurat dziś Koala nie pozwala pomagał 3,5-latkowi w zebraniu się do przedszkola), dlatego przypominam go tu w niezmienionej formie.
*
W okolicach Dnia Dziecka w mediach pojawia się sporo rekomendacji książkowych prezentów dla niedorosłych czytelników i czytelniczek (to bodaj jeden z trzech takich dni w roku, obok Gwiazdki, a ostatnio także Międzynarodowego Dnia Książki dla Dzieci). No dobrze, ale czy książka będzie dobrym prezentem także dla niemowlaka? Kiedy zacząć czytać nowo przybyłej obywatelce? Przecież na początku dziecko zainteresowane jest głównie walorami smakowymi książki!
Niektórzy radzą głośne czytanie jeszcze w ciąży. Można, czemu nie, to niewątpliwie miły sposób spędzenia czasu dla… przyszłych rodziców. Ale jeśli liczysz, że dzięki temu twoje dziecko będzie w przyszłości inteligentniejsze, sprawniejsze językowo i będzie kochać książki, no cóż – możesz się przeliczyć. (Tu muszę się przyznać, że w ogóle nie lubię utylitarnego podejścia do czytania, nie tylko dzieciom. Tak, czytanie niewątpliwie na różne sposoby wpływa pozytywnie na rozwój małych czytelników i czytelniczek. Ale jest też po prostu źródłem radości i bliskości, i to przemawia do mnie znacznie bardziej).
Kiedy dziecko jest już na świecie, warto czytać jak najwięcej – sobie. Czas, kiedy dziecko na to pozwala, minie szybciej, niż myślisz. W tym okresie znakomicie sprawdzi się czytnik albo potężna powieść, która otwiera się pod własnym ciężarem (u mnie było to Wszystko, co lśni Eleanor Catton), tak że można czytać, gdy ręce są zajęte – karmiąc albo nosząc dziecko.
Można też w tym pierwszym okresie czytać na głos dorosłe książki – podobno niektóre dzieci lubią po prostu dźwięk głosu i intonację czytającej mamy. Próbowałam, Mały M. zniósł dokładnie dwa akapity Matki Feministki Agnieszki Graff, więc skończyłam już po cichu (co w żadnym razie nie jest recenzją tej książki).
Pierwsze doświadczenia z książką mogą obejmować jeszcze książki-zabawki (materiałowe lub plastikowe, piszczące, szeleszczące, błyszczące i puchate) i książeczki kontrastowe (wyraziste kształty na kontrastowym tle). Aż wreszcie, kiedy dziecko ma jakieś trzy miesiące, przychodzi czas na eksperymenty z „prawdziwymi” książkami.
U nas na warsztat poszły wiersze wybrane Tuwima w nagrodzonym na targach książki dziecięcej w Bolonii wydaniu Wytwórni.
Dorośli nieraz boją się artystycznych ilustracji Marty Ignerskiej czy Małgorzaty Hanulak, ale Mały M. dzielnie skupiał na nich wzrok. Poza tym – Tuwim! Niektórzy do dziś recytują z pamięci Lokomotywę, ale pamiętacie np. Ptasie radio? Czytanie na głos, jak ptaki „ćwierkają, świszczą, kwilą, pitpilitają i pimpilą”, to naprawdę niezła zabawa. Można dać się zainspirować Irenie Kwiatkowskiej:
Czytaliśmy też Księgę dźwięków Soledad Bravi (Dwie Siostry), która informuje dziecko, że „krowa robi muuu”, „gniazdko elektryczne robi NIE”, a „ślimak nic nie robi, tylko elegancko porusza czułkami”. Na początku wzrok Małego M. ewidentnie przyciągały raczej duże czarne litery na białym tle niż obrazki, ale to się stopniowo zmieniało. Źródłem radości są też niewątpliwie „odgłosy paszczą” wydawane przez rodziców – zresztą ilu czytających, tyle sposobów ich interpretacji.
Na zdjęciu Mały M. już podczas samodzielnej lektury Księgi dźwięków, kilka miesięcy później.
No i wreszcie wraz z książką Miś patrzy trafił do naszego domu Eric Carle, autor znanej na całym świecie Bardzo głodnej gąsienicy. Te książki stały się obiektem takiej miłości, że potrafią ukoić płacz, a Mały M. wygląda podczas lektury jak żywy element kampanii promującej czytelnictwo. To książki, które zawsze czegoś uczą – dziecko poznaje kolory, gatunki zwierząt, dźwięki przez nie wydawane, czytając Biedronkę, starsze dziecko zapozna się z zegarem – ale warstwa fabularna bywa tu zaskakująca i przewrotnie gra z oczekiwaniami rodziców dotyczącymi literatury dla dzieci. Bohater książki Pajączek – który nie przyjmuje propozycji wspólnej aktywności od innych zwierząt i „spokojnie snuje swą nić” – stał się zarzewiem poważnej (i wciąż niedokończonej) dyskusji światopoglądowej o literaturze dla dzieci, którą prowadziliśmy z innymi rodzicami.
Z okazji Międzynarodowego Dnia Książki dla Dzieci Mały M., wtedy prawie 9-miesięczny, dostał dwa klasyki literatury dziecięcej: Tam, gdzie żyją dzikie stwory Maurice’a Sendaka i Idziemy na niedźwiedzia Michaela Rosena z ilustracjami Helen Oxenbury (obie z wydawnictwa Dwie Siostry). Ostatnio obie są naszą codzienną lekturą i już samo sięgnięcie na półkę (to nie są tzw. kartonówki, czyli książki z twardymi kartkami, dlatego na razie trzymamy je poza zasięgiem młodocianego czytelnika) wywołuje szeroki uśmiech. Polskie wydanie książki Sendaka, jednej z najsłynniejszych książek obrazkowych XX wieku, ukazało się 51 lat po amerykańskim oryginale. Wtedy książkę, w której po raz pierwszy dziecko wrzeszczy na matkę, odsądzano od czci i wiary, dziś przywołuje ją specjalista od rodzicielstwa przez zabawę Lawrence J. Cohen, a prezydent Obama co roku w poniedziałek wielkanocny czyta ją dzieciom w ogrodach Białego Domu. Wspaniała, wielopoziomowa lektura.
Idziemy na niedźwiedzia to z kolei klasyk brytyjski, nie tak wiekowy – w 2014 roku stuknęło mu 25 lat. Opowiedziana za pomocą rytmicznego tekstu i delikatnych ilustracji historia rodzinnej wyprawy nie jest tak oczywista, jak mogłoby się wydawać. Książka znakomicie nadaje się do czytania na głos, a także odgrywania, co dobrze pokazuje sam autor:
Wśród naszych ostatnich lektur, które mogę gorąco polecić, są też polskie pozycje – Myszka Doroty Gellner z ilustracjami debiutantki Dobrosławy Rurańskiej i Koala nie pozwala Rafała Witka z ilustracjami coraz popularniejszej Emilii Dziubak. Obie to kartonówki wydane w tym samym kwadratowym formacie (bardzo wygodnym, gdy dziecko zaczyna samo przeglądać książki; kiedy dotarliśmy do tego etapu?!) przez wydawnictwo Bajka, obie mają za bohaterów zwierzęta o mocnych charakterach. Ale poza tym sporo je różni – Myszka to tradycyjny (to nie zarzut!) wiersz i skupione na detalu ilustracje, które łącznie wyczarowują przed nami kompleksowy świat małego stworzonka (dowiadujemy się, z czego zrobione są „mysie kapciuszki” i jak wygląda myszka, kiedy się smuci, a jak, kiedy się złości). Z kolei Koala to seria absurdalnych rymowanek, które składają się na portret nieprzepadającego za ludźmi towarzysza zabaw małego chłopca. Stworzona przez Emilię Dziubak mimika bohatera zapada w pamięć równie mocno jak informacja, że „koale to nie misie”.
Dopiero przed nami przygoda z uwielbianymi przez dzieci książkami-wyszukiwankami, jak seria Mamoko Aleksandry i Daniela Mizielińskich czy cykl Ulica Czereśniowa (Dwie Siostry). To książki obrazkowe, wypełnione mnóstwem szczegółów. Młodsze dzieci będą miały radość z wyszukiwania na każdej stronie konkretnego przedmiotu czy bohatera, starsze chętnie śledzą historię przedstawioną za pomocą obrazu lub ją rozwijają. Dla rodziców te książki mogą stanowić wyzwanie, bo wymagają pewnego talentu narracyjnego. My przymierzyliśmy się do Roku w lesie Emilii Dziubak (Nasza Księgarnia), gdzie na pięknie zilustrowanych rozkładówkach pokazane jest miesiąc po miesiącu, co dzieje się w lesie, przy czym autorka obok perypetii łosia, wydry czy borsuka przedstawia także mniej niepozornych mieszkańców, jak dżdżownice, mszyce, żuki leśne czy stonogi. Podejrzewam, że przed Małym M. książka w pełni odsłoni swój potencjał za kilka miesięcy.
Aż kusi, żeby opowiedzieć o innych wspaniałych książkach przyrodniczych, których ostatnio ukazuje się naprawdę sporo (nie przeoczcie O rety! Przyroda Tomasza Samojlika!), ale to już temat na inną okazję.
A dziś zachęcam do wyprawy po prezent do lokalnej księgarni. I cieszę się, że mamy o wiele większy wybór niż w smutnych latach 90.:
Na koniec dodam tylko, że to nie jest przewodnik Jak zrobić z dziecka czytelnika w dziesięciu krokach, tylko zapis doświadczenia wspólnego czytania z Małym M. Wasze może wyglądać zupełnie inaczej, bo każde dziecko to inny czytelnik, od maleńkości. Nie da się czytelnictwa załatwić kupieniem jednej z rekomendowanych książek, trzeba dziecku w tej przygodzie towarzyszyć. I nie przejmować się, jeśli zainteresowane jest tylko obgryzaniem książek albo wyciąganiem z półek książek kucharskich, ale też nie czekać na jakiś magiczny moment, kiedy będzie można mu podsunąć przeznaczoną dla niego książkę.
Wszystkie zdjęcia pochodzą z mojego prywatnego archiwum.